Im dłużej go nie ma, tym bardziej go brakuje

Im dłużej go nie ma, tym bardziej go brakuje

Zawsze był najlepszy. Najbarwniejszy. Najzabawniejszy. Najbardziej błyskotliwy. Najmądrzejszy. Gdy tylko miał ochotę, piórem, gawędą czy niezliczonymi anegdotami kasował całą branżę, często wychodząc daleko poza jej granice – nikt nie ma wątpliwości, że stanowił na tym polu jednostkę wybitną.

Znał i kochał życie, choć na własnej skórze posmakował także jak potrafi ranić, kaleczyć. Był postacią niejednoznaczną, wyrazistą, jak chciał, potrafił dopiec do żywej skóry. Erudyta, pasjonat, dla wielu po prostu mistrz. Dwa lata temu Paweł Zarzeczny wzmocnił swoim charakterem i humorem redakcję u góry, tam, skąd zawsze patrzył na swoich konkurentów, podopiecznych i fanów.

Im dłużej go z nami nie ma, tym bardziej nam go brakuje. Ile razy już pomyśleliście: a, ciekawe, co by o tym napisał Zarzeczny. O, ale tu by ich Pawełek podsumował. Ech, przydałby się tu felieton Pawki. Ostatnio pewnie trzy godziny temu, w przerwie meczu z Łotwą, co?

W drugą rocznicę śmierci przypominamy chyba najlepsze z pożegnań Pawła. Krzysztof Stanowski i poruszający tekst o wyjątkowym człowieku.

***

– Słuchaj Stanek, mam prośbę!
– Noooooo – odpowiadam znudzonym głosem.
– Napisałbyś mi pożegnanie.
– Jakie pożegnanie?
– No, moje. Nekrolog. Napisz mi taki tekst, jakbym umarł i mi wyślij, ok? Tylko wiesz, postaraj się, nie na kolanie, dobra?
– Czy cię, Pawełku, posrało?

Taki oto dialog mieliśmy ze trzy lata temu.

– Stanek, weź mi napisz i już. To dla mnie ważne – kontynuował.
– Ale o co ci chodzi? Jaki nekrolog, jakie pożegnanie? Dlaczego mam pisać, że umarłeś?
– Bo chodzi o to, że jak już umrę, to nie przeczytam, co o mnie napisałeś. Sam rozumiesz, prawda? – trudno było mu odmówić logiki, rozumiałem. – No więc to jest bez sensu, że te wszystkie teksty, kto kim był i jak żył, ukazują się zawsze minimum dzień za późno. Ja bym chętnie przeczytał taki o sobie, a ty napiszesz szczerze, a cała ta reszta nudziarzy strzeli jakieś hagiografie. To weź mi tak napisz coś ładnego, tak jak umiesz, sam jestem ciekaw co z tego wyjdzie. No i wyślij mi na maila. Jakbyś się wyrobił przed środą, byłoby wspaniale. Buźka!

Oczywiście była to jedna z wielu próśb, których nie spełniłem. W sumie szkoda, bo może odesłałby z poprawkami i w ten sposób mielibyśmy pierwszy w dziejach tego typu tekst zredagowany przez nieboszczyka.

*

To był geniusz słowa, erudyta. Musielibyśmy się wszyscy drugi raz urodzić, by przeczytać tyle książek, ile on przeczytał – i jeszcze ze cztery razy, by tyle ich zapamiętać, ile on zapamiętał. Nie wiem, jak on magazynował w głowie te wszystkie postaci, cytaty, wydarzenia, którymi mógł rzucać z niebywałą lekkością. I co najważniejsze – zawsze we właściwym momencie. Dalibyście mi tydzień na dobranie cytatu do jakiegoś zdarzenia i bym nie dał rady tego zrobić tak dobrze, jak on robił to od ręki. Komputer w głowie.

Chociaż jeśli chodzi o czytanie, przypomina mi się taka scenka…

– A wiesz, miałem teraz sporo wolnego czasu. Uznałem, że przeczytam jeszcze raz tych wszystkich Mickiewiczów, Słowackich, Sienkiewiczów… No, walnąłem komplet przez wakacje. I wiesz co? – zapytał.
– Co?
– Okazało się, że jak sam nie napiszę, to nie poczytam. Chała.

Siedzieliśmy wtedy przed jego domem, w Zalesiu, Paweł sprowadzał do poziomu gówna wszystkich największych polskich pisarzy. Z kolei jego pies – z wyglądu groźny jak diabli – biegał sobie po okolicy. Podszedł wnerwiony sąsiad.

– Dlaczego ten pies biega bez kagańca?
– A dlaczego ma biegać w kagańcu?
– Bo może kogoś pogryźć!

W duszy przyznałem rację sąsiadowi, ten pies to było bydle.

– A dlaczego pan jest bez kagańca? – zapytał nagle Paweł.
– Słucham?!
– Statystycznie rzecz biorąc, ludzie na ludzi napadają znacznie częściej niż psy na ludzi, więc zgodnie z tym rozumowaniem pan pierwszy powinien założyć kaganiec.
– Co pan powiedział?!
– No sam pan widzi, kto tu jest agresywny – skwitował Paweł i sięgnął po piwko.

*

Chciałeś zobaczyć własną śmierć? Wszedłem na Twittera, na Weszło, na Onet, na Gazetę, na Interię… Byłbyś zadowolony. Piszą, że odszedł ktoś wielki. Hejterzy pochowani w norach, a normalni ludzie przed klawiaturami. Tak jak chciałeś. Skurczybyku, znowu ci się udało.

KRZYSZTOF STANOWSKI

PS Mamy mało wspólnych zdjęć. To główne zdjęcie pochodzi z mojego wesela. Paweł w oczepinach złapał rzucaną przeze mnie muchę, dzięki czemu mógł przetańczyć noc ze świadkową.

Zrzut ekranu 2017-03-26 o 11.54.25

Vive po raz piętnasty, Bielecki i Szmal po raz ostatni

Vive po raz piętnasty, Bielecki i Szmal po raz ostatni

Nie było zaskoczenia: PGE Vive Kielce znów okazało się najlepsze w Polsce, w finale PGNiG Superligi pokonując, po raz kolejny, Orlen Wisłę Płock (33:29). Zabrakło nawet emocji, jakie towarzyszyły zeszłorocznemu finałowi, tym razem kielczanie triumfowali dość gładko. Nic nowego, moglibyśmy się rozejść tuż po zakończeniu meczu. Sęk w tym, że dziś karierę zakończyły dwie legendy.

Nie boimy się używać tego słowa. Wiemy, że w ostatnim czasie jest ono nadużywane, ale tutaj nie ma mowy o pomyłce: Karol Bielecki i Sławomir Szmal to legendy. W każdym tego słowa znaczeniu. Piszemy tu o gościu, przed którym drżeli bramkarze na całym handballowym świecie i o bramkarzu, którego bali się wszyscy rywale, bo każdy wiedział, że nie ma piłki, której „Kasa” by nie wyciągnął. Obaj potrafili wygrywać mecze, czy to swoim drużynom, czy – co dla nas najważniejsze – reprezentacji Polski.

– Nie mogę dać tyle zespołowi, co dawniej. W meczach Ligi Mistrzów nie byłem tym, kim chciałbym się widzieć i nie mogłem pomóc drużynie tyle, ile bym chciał. Kończę karierę w odpowiednim momencie i na moich warunkach – to słowa Karola Bieleckiego sprzed kilkunastu dni. Chciał odejść na własnych warunkach i na nich odszedł. Z siódmym z rzędu mistrzostwem Polski w kieszeni i z siódmą podwójną koroną. Lepiej się nie da.

Bielecki do Vive wrócił w roku 2012, Szmal trafił tam (po raz pierwszy) rok wcześniej. Byli filarami tej ekipy, które wyniosły ją do największego sukcesu w historii polskiego klubowego szczypiorniaka – zwycięstwa w Lidze Mistrzów sprzed dwóch lat. Obaj świętowali też wielkie sukcesy z kadrą: srebro mistrzostw świata, dwa brązowe medale. Nie udało się, niestety, zaistnieć na igrzyskach. Ale dziś, patrząc na ostatnie mecze w wykonaniu Polaków, wiemy, jak ważni byli i na jakie pokolenie wówczas trafiliśmy. Obawiamy się, że długo będziemy wspominać ich sukcesy, zamiast zapełniać gablotę z trofeami.

„Karol na boisko” – skandowali przez większą część spotkania finałowego fani Vive. Gdy w końcu na nie wszedł, huknął  – a jakże – z dziewiątego metra, kończąc całe spotkanie. Znak firmowy, idealne pożegnanie. Owacja na stojąco od kibiców. Zresztą brawa nie milkły i po meczu, bo Bieleckiemu i Szmalowi zorganizowano pożegnanie, na jakie zasłużyli. Z głośników rozbrzmiali „Niepokonani” Perfectu. I to chyba najlepsze podsumowanie kariery tej dwójki. Tuż po meczu ogłoszono jeszcze, że obaj dostaną „SuperGladiatora”. Taką nagrodę przyznano po raz pierwszy. Lepsi laureaci nie mogli się trafić.

Co można napisać o samym meczu? Że do przerwy mieliśmy jako takie emocje, goście z Płocka prowadzili wówczas jedną bramką. Drugą połowę znakomicie rozpoczęli jednak gospodarze, pokazując, że zdobywanie mistrzostwa to ich domena. Nie do zatrzymania był Alex Dujszebajew, najlepszy strzelec gospodarzy, swoje robili też Darko Djukić i Dean Bombac. Na kielczan nie ma mocnych od siedmiu lat i zapewne prędko się to nie zmieni. Nawet bez Bieleckiego, Szmala i kilku innych zawodników, którzy pożegnali się dziś z klubem.

Chcielibyśmy oddać coś innej postaci, zwykle stojącej w cieniu zawodników i pierwszego trenera. Tomasz Strząbała pracował w Kielcach przez 27 lat. Długo wychowywał tamtejszą młodzież i robił to naprawdę znakomicie. Później trafił do pierwszej drużyny, pracował jako asystent Tałanta Dujszebajewa. Dla niego to również był ostatni mecz w barwach Vive. Od nowego sezonu zostanie trenerem MMTS Kwidzyn. Takiego stażu nie powstydziłby się Sir Alex Ferguson. Szacun, panie Tomaszu. I powodzenia w nowej roli.

Na koniec to z czego byli znani najlepiej!